Obiecałam, że zacznę od Merida i tak też czynię. Nie wiem, czy interesują Was fakty na miarę Wikipedii, skąd można dowiedzieć się, że Merida to jedno z większych miast w Meksyku, że założycielem miasta był Francisco de Montejo (syn - było dwóch, ten drugi, czyli ojciec był założycielem Campeche) w 1542 roku, że nazwał ją tak dlatego, że bliskie jego sercu było to hiszpańskie Merida i wreszcie to, że powstało ono na gruzach majańskiego miasta T'Ho, inaczej Ichkanzihóo (miasto Pięciu Wzgórz, a raczej Pięciu Piramid).
Jakie Merida jest teraz? Widać, że czasy swojej świetności ma już za sobą, ale niegdyś musiało mieszkać tu wielu bogatych ludzi, nic dziwnego zresztą, skoro wokół były tak liczne plantacje agawy. Pięknie zdobione fasady budynków przyciągają wzrok. I choć są one nadgryzione zębem czasu, to uważam, że to nadaje temu miastu uroku.
Miejscem bardzo zadbanym jest Plaza Grande. Z przyjemnością wybrałam się tam na poranny spacer. Dużo tam zieleni, a co za tym idzie, ptaki dawały tam piękny koncert. Przysiadłam na jednej z ławek, pod laurowym drzewem, cieszyłam się rześkim początkiem dnia i nabierałam siły przed kolejnym dniem pełnym atrakcji. Przede mną XVI wieczna katedra San Ildefonso, surowa, renesansowa... budowali ją majowie przez ponad 30 lat, z kamienia, z którego niegdyś zbudowane były ich świątynie. W katedrze znajduje się zabytkowa rzeźba Cristo de las Ampollas, czyli Chrystusa z Pęcherzami. Jako jedyna nie spaliła się w pożarze świątyni w Ichmul, a tylko pokryła pęcherzami. Po północnej stronie XIX wieczny Palacio de Gobierno (Pałac Rządowy), a po stronie południowej Palacio Municipial (Pałac Miejski), obydwa z arkadami. Ten pierwszy z pięknie zdobioną fasadą, a drugi ze strzelistą wieżą.
Tym razem Merida było raczej przystankiem niż atrakcją turystyczną. Nie udało się zobaczyć ani Monumento a la Patria, ani Parque Hidalgo, ani nawet wnętrz Casa de Montejo. Dzięki temu będzie plan na następny raz ;-). Podsumowując, warto zaplanować sobie na Merida cały dzień, to minimum, żeby poczuć klimat tego miejsca. Ufff... dobrze chociaż, że wczoraj udało się nam zobaczyć muzeum.
Jadąc na południe drogą 261 dotarliśmy do Muna, a zaraz za nią do Mirador de Muna. Jest to miejsce dla turystów, ale nieco inne niż te które spotkacie w Cancun i Tulum. Można tam chwilę odpocząć, popatrzeć na selwę z małego tarasu widokowego i posłuchać opowieści o Majach, którymi to opowieściami chętnie dzieli się właściciel tego miejsca. Widać, że jest bardzo zżyty tak z ziemią, jak i kulturą Majów. Na miejscu mogliśmy zobaczyć i posłuchać jak gra na muszli (concha), bębnach i innych instrumentach, których nazw nawet nie udało mi się zapamiętać. Dane nam było również spróbować xtabentun. Jest to lokalny likier, na bazie rośliny xtabentun, anyżu, rumu z trzciny cukrowej raz miodu pszczół Melipona. Pszczółki te nie mają żądeł, bronią się atakując chmarą, wplątują się we włosy, rozłażą po ciele i kąsają. Majowie bardzo pszczoły cenili i czcili. Hodowali je, a miód, wykorzystywali w medycynie, kuchni, czy też w różnego rodzaju ceremoniach.
Na koniec zajrzeliśmy do małego sklepiku z majańskim rękodziełem. Znaleźliśmy tam pięknie ręcznie zdobione tykwy, biżuterię, olejki i masę różnych drobiazgów. Rzemieślnikami są tubylcy a rzeczy, które w sklepie można kupić są bardzo dobrej jakości, z pewnością będą to wspaniałe pamiątki z podróży.
Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej na południe, drogami stanu Jukatan. Naszym celem jest Kabah (w języku Majów Silna Dłoń), pierwsze podczas tej wyprawy stanowisko archeologiczne. Rok temu tylko mijaliśmy to miejsce, niestety w czasach pandemii nie było ono dostępne dla zwiedzających. Pamiętam, jak przedzieraliśmy się przez jakieś chaszcze, by choć z daleka zrobić kilka zdjęć. Wtedy również po raz pierwszy zwróciłam uwagę na la ceiba - święte drzewo Majów. To, pod którym stałam, było wyjątkowe. Oczarowana patrzyłam w górę, prosto w "oczy" drzewa. Ja wiem, to tylko moja wyobraźnia, ale było w tym coś tak magicznego. Zdjęcie nie potrafi oddać ani potęgi tego drzewa, ani też emocji, jakie wtedy mi towarzyszyły. Od tamtego dnia drzewo to stało się moim ulubionym (na podium z baobabami) i jest dla mnie "drzewem, które patrzy". O ceibach opowiem jeszcze, ale to później.
Rozmyślając o drzewach uświadomiłam sobie, że znów minęliśmy Uxmal. Miejsce, które tak bardzo chcę zobaczyć! On to chyba zrobił specjalnie ;-) będę musiała wrócić tu kolejny raz :-)
Zaparkowaliśmy przy drodze, która widzie niemal przez środek zona arqueologica. Tym razem z biletem i bez żadnych dodatkowych atrakcji weszliśmy na teren dawnego majańskiego miasta.
Kabah przywitało nas el Palacio de los Mascarones. Ponad czterdziesto metrowa budowla robi wrażenie. Nie jej ogrom wprawia w zachwyt, lecz to, że fasadę pokrywają maski... jest ich tak dużo! Tu i ówdzie widać jeszcze zachowany nos Chaca (bóg deszczu). Prócz masek widzę wzory przypominające plecione warkocze. Hmmm... dawna nazwa tego miejsca to Codz Pop (pleciona mata), jak mówił Przemek, jest to kanjalab - symbol władzy królewskiej, na takiej macie zasiadali majańscy władcy. Mogę sobie tylko wyobrażać jak ta trójwymiarowa, kamienna mozaika wyglądała w czasach kiedy miasto rozkwitało, kiedy wszystkie elementy układanki były na swoim miejscu.
Czy w sercu zabłąkanego wędrowca, który stawał tuż przed Codz Pop był podziw, czy strach?
Tuż przed Świątynią Masek znajduje się ołtarz, a na nim czytelne do dzisiaj glify - dawne pismo Majów. Do dziś nie wszystkie znaki są dla nas zrozumiałe, ale dzięki cierpliwości i mozolnej pracy epigrafików możemy wiele dowiedzieć się o życiu, wierzeniach, wydarzeniach z życia minionych dynastii. Niestety z tych tutaj nie dowiemy się zbyt wiele, gdyż są pokładane na chybił trafił :-(
Czas na kolejną budowlę, Casa de la Insignia Real, z wiodącymi do komnat schodami. Pełno tu zakamarków w których dobrze się skryć, choć na chwilę uciekając przed palącym słońcem. Można w nich spotkać wylegujące się na słońcu smoki, które nawet nie umykają widząc skradających się gości. Budowla stoi na czworokątnym placu - akropolu (plac jest podniesiony w stosunku do reszty miasta), nie jest tak bogato zdobiona jak Świątynia Masek, ale równie ładnie się prezentuje. I teraz jak patrzę na nią, to rzeczywiście wygląda jak pałac i właściwie dobrze, w końcu taka forma jest charakterystyczna dla Puuc, czyli stylu architektonicznego w którym powstał Kabah.
Po drugiej stronie drogi, o której wspominałam, znajduje się Gran Piramide, niestety nie jest ona dostępna dla zwiedzających, z tej prostej przyczyny, że nie została jeszcze odkopana ;-) Gdzieś daleko w zaroślach, można dostrzec tylko jej wierzchołek.
Na koniec został nam jeszcze Arco de Kabah, czyli łuk - brama do miasta. Niegdyś był on zdobiony drzeworytami, które niestety zabrał z tego miejsca Fryderyk Catherwood. Choć wiele zawdzięczamy temu człowiekowi, to chyba nie wiedział on o tym, że nie wolno nic zabierać ze stanowisk archeologicznych ;-) Łuk zapraszał strudzonych wędrowców do centrum ceremonialnego. Strudzonych, bowiem początek drogi znajdował się aż w Uxmal, 18 km wcześniej. Droga, ichniejsza sacbe, wiodła przez selwę. Nie była to jednak byle jaka droga, trakt otoczony kamieniami, pokryty wapienną zaprawą, wysoki na 30 - 50 centymetrów z wapiennej zaprawy (sac - biały, be - droga). W preklasyku drogi te łączyły najważniejsze centra polityczno - społeczne na Jukatanie - jak dla nas takie międzymiastowe autostrady ;-).
Poniżej dzisiejsze zdjęcie Arco de Kabah oraz rycina Fryderyka Catherwooda. Lubię, te jego ryciny...
Tymczasem zmieniamy stan, o czym informuje nas kolejny już dzisiaj łuk. Za sobą zostawiamy stan Jukatan, by znaleźć się w stanie Campeche. Meksyk a dokładnie Meksykańskie Stany Zjednoczone (Estados Unidos Mexicanos) składa się z 31 suwerennych, wolnych i niezależnych stanów tworzących unię. My podczas wyprawy zobaczymy pięć stanów. Myślę, że to bardzo dobry wynik :-)
Następnym przystankiem na trasie jest... nazwijmy to miejsce Zapomnianym Miastem, jakże różne od tego co przed chwilą widzieliśmy. Nie było zadbanych plenerów, przyciętej równo trawy. Nie było przestrzeni ani palącego słońca. Były ruiny porośnięte pięknymi roślinami, przenikającymi mury i splatającymi się z nimi w wiecznym uścisku. Gdzieniegdzie leżały metate... porzucone. Dziewczyna, która ucierała w nich dawno, dawno temu ziarna kukurydzy na tortille uciekła spłoszona, zostawiając niedokończoną pracę. Młodzieniec pochylający się nad chultunem zbierającym wodę deszczową, również zniknął... zostały tylko mury. Wszystko było tak naturalne, dzikie... zdecydowanie moje klimaty. Gdyby ktoś zapytał do czego można porównać te dwa stanowiska, śmiało odpowiedziałabym, że do Nieborowa i Arkadii. Jedno ułożone, uporządkowane, a drugie romantyczne i sprzyjając rozmyślaniom. Mogłabym zgubić się tu na jakiś czas... zabłądzić w korytarzach zimnych murów w które wgryzała się selwa. Niewiarygodne jak przyroda sobie radzi. Porasta wszystko, pochłania, przenika, by na koniec unicestwić. Życie będzie trwać, z nami, czy bez nas... chcę wierzyć, że tak właśnie będzie.
Xlabpak, dawniej miejscowa ludność tak właśnie nazywała to miejsce - stare mury. Słusznie, ja bym dodała, że stare mury niosące tajemnice i niesamowite historie. Na stronach INAH'u wyczytałam, że miasto to mogło utrzymać ok. 10 000 mieszkańców!!!. Teraz było tam dziko, przyroda przejęła tam panowanie. Obchodziłam dookoła place wybudowane na kwadratowych platformach, starałam się nie zapuszczać głębiej w selwę, a w pewnym momencie pomyślałam nawet, co ja bym zrobiła, gdyby zza tychstarych murów wyskoczył nagle jaguar. Dla mnie najbardziej niesamowitym miejscem jest Palacio de las Tres Leyendas o Estructura II. To chyba przez te strome schody, które prowadzą do świątyni. Żeby się tam dostać, trzeba było nie lada wysiłku, bowiem stopnie są wysokie i bardzo wąskie. Zastanawiam się czy to tutaj niegdyś odprawiane były różne ceremonie?
Podziwiam budynek obchodząc go powoli z każdej strony. Żałuję, że nie można wejść do środka, by zobaczyć choć jedną z 44 komnat.
Santa Rosa Xtampak, to w głównej mierze styl architektoniczny Chenes, gdzie fasady budynków były bogato zdobione, a na szczycie piramid odnaleźć było można zoomorficzny portal za którym kryła się świątynia. Doskonałym przykładem tego stylu jest Edificio con Boca de Sierpiente - budynek z paszczą węża, który pięknie prezentuje się na jednym ze zdjęć.
Wieczorem wykończeni docieramy do Campeche. Pora na kolację i odpoczynek. Oczywiście nikt nie chce mi już towarzyszyć w wieczornym spacerze. Przemkowi się nie dziwię, cały dzień za kierownicą, w roli tłumacza i przewodnika... Iwona i Emil marzą tylko o kolacji i wygodnym łóżku. Ja jednak nie potrafię usiedzieć na miejscu. Wypuszczam się na spacer ulicami miasta. W pierwszej kolejności udaję się do portu, by przejść się chwilę nad wodami Zatoki Meksykańskiej. Potem przez Bramę Morską wracam na starówkę, siadam na zocalo i mam przed oczami sceny z książki Przemka. Przymykam oczy i chcę się wtopić w to miejsce. Poczuć, że jestem jego częścią. Wokół mnie spacerują ludzie. To dobry czas na spacer, wreszcie jest chłodnej. Pachnie latem, egzotycznymi roślinami i tortillą z knajpki, której światła oświetlają plac. Takie chwile chcę zatrzymać, dają mi one siłę kiedy już wrócę do swoich obowiązków. Dziś bez zachodu słońca niestety ;-)
Podczas pierwszej podróży nie chciałam tu przyjechać, z pewnych względów, chyba bałam się tego miejsca, już wiem, że niesłusznie. Teraz tworzę tu moją historię i wiem, że będzie to jedno z moich ulubionych miejsc na Ziemi.
Na koniec jeszcze kilka słów o samym Campeche, Ah Kin Pech lub Cam Pech. Tak, jak pisałam, miasto jest prześliczne z tymi kolorowymi, kolonialnymi domami, portem, starymi murami i fortyfikacjami. Zocalo w 1999 roku zostało wpisane na listę UNESCO. Niestety nie dane mi było zobaczyć wszystkiego, bo po nocy trudno zapuszczać się w niektóre miejsca samej, a o poranku wyruszyliśmy w dalszą drogę. Mogę się założyć, że te kolonialne domy wyglądają jeszcze ładniej w świetle wschodzącego słońca. Nie dane mi było jednak tego sprawdzić. Cóż... chyba na urlopie też powinnam nastawiać budzik ;-(
Założycielem miasta był Francisco de Montejo (ojciec). Hiszpanie nie mieli łatwego zadania, by zdobyć te ziemie. Waleczni Majowie kilkukrotnie zmuszali ich do ucieczki. Udało im się to dopiero w 1540 roku, czyli 23 lata po tym jak pierwszy statek z hiszpańskimi konkwistadorami zakotwiczył u brzegów Ah Kin Pech. Było miastem portowym, z którego wysyłano towary do Hiszpanii - głownie przyprawy, drzewa modrzejca kampechiańskiego z którego pozyskiwano niebieski barwnik i inne cenne towary. Wiele źródeł pisze, że wywożono z półwyspu srebro i złoto, których tam nie było. Niestety te "skarby" przyciągały morskich rzezimieszków, którzy wielokrotnie napadali na miasto, grabiąc i zabijając tutejszych mieszkańców. Jednym z najsławniejszych korsarzy, którzy upodobali sobie to miejsce był sir Henry Morgan i Francois L'olonnais, który był sprawcą jednego z najkrwawszych wydarzeń w dziejach tego miasta. W 1685 roku piraci (Laurens do Graaf) napadli na Campeche i wymordowali 1/3 mieszkańców, wtedy to zapadła decyzja by miasto otoczyć murami. Ponoć pod miastem nadal znajdują się tunele w których chowały się przerażone kobiety i dzieci.
Nie może zabraknąć jeszcze przepisu z dzisiejszego dnia. Czekolada - aksamitna z delikatną nutą goryczy, pikantna, gorąca i wiem, że niezapomniana. Przemek mówił, że ta gorzka z chili będzie najlepsza. Myślałam, że nie jest to możliwe, ale jednak !!! Coś cudnego. I choć na końcu posta podaję przepis, to myślę, że ten smak nie jest do odtworzenia. Pamiętajcie jednak, jak będziecie w Campeche, koniecznie zajrzyjcie do Hocol Ha ;-)
Czekolada z chili.
100 g gorzkiej czekolady (70%)
300 ml mleka
1 laska cynamonu
1/4 łyżeczki chili
Czekoladę rozpuszczamy w kąpieli wodnej. Powoli mieszamy aż cała się rozpuści. W tym samym czasie podgrzewamy mleko a w nim umieszczamy laskę wanilii. Jak mleko będzie gorące wlewamy je do roztopionej czekolad. Łączymy wszystko aż powstanie jednolita masa, na koniec dodajemy chili. Ogniste wrażenia gwarantowane. Przepis idealny na deszczowe i zimne dni.
Ciekawostki o Meksyku można odnaleźć na stronach, które przez przypadek znalazłam: Mexico Magico Blog.
Comments