Czy na urlopie trzeba wstawać tak wcześnie? Czy słońce już wstało? Nie! To dlaczego my musimy? Otóż tak. Gdziekolwiek droga Cię zaprowadzi, warto wstawać rankiem. Dlaczego? Bo można delektować się słońcem wschodzącym nad horyzont, bo przyroda budzi się do życia, bo przecież jest tyle do zobaczenia, bo najlepsze zdjęcia powstają właśnie wtedy.
Tak wcześnie miasteczko jest wyludnione, nie ma mieszkańców i nie ma turystów, tylko nasza czwórka zmierza w kierunku laguny. Na nabrzeżu rządem stoją łódki przycumowane do pomostów, jedna z nich jest nasza. Już wczoraj polubiłam tę formę spędzania czasu więc liczę na to, że dzisiaj będzie równie przyjemnie. Płyniemy szybko, ale jak tylko nasz przewodnik dostrzega jakąś ciekawą rzecz, zwalnia i powoli podpływa, tak byśmy mogli zrobić zdjęcia. Prawie się nie odzywamy, gdyż nie chcemy płoszyć zwierząt (a niektórzy pewnie dlatego, że przyjemnie kołysanie usypia i relaksuje).
Ptaków jest tak dużo, że nie sposób ich policzyć. Widzę pelikany, które na chwilę przysiadają na dziobie łódki, ciekawe, kto tak wcześnie je odwiedza. Widzę kormorany, czaple, rybołowy i jastrzębia. Gdzieś w zaroślach ukrywa się tigra, strzeże swojego gniazda. Wielu gatunków nie rozpoznaję, ale wtedy Przemek podpowiada, kto staje na naszej drodze. Najbardziej zachwyca mnie chmara ptaków kołujących na tle wschodzącego słońca. Z daleka wyglądają, jak rój pszczół.
Ale najlepsze dopiero przed nami. Dostojne, karmazynowe flamingi, które w barwach poranka wyglądały przepięknie. Skąd ten kolor? Podobno jest on zasługą planktonu, drobnych skorupiaków oraz alg, którymi żywią się te ptaki. Gdyby nie czerwony barwnik (astaksantyna) w nich zawarty byłyby one białe.
Pierwszy raz miałam okazję oglądać flamingi w ich naturalnym środowisku. Widziałam je jak wzbijają się do lotu, jak brodzą w wodzie z wdziękiem podnosząc swoje długie nogi. Były wszędzie: przed nami, obok, tuż za. Słońce które właśnie wschodziło sprawiło, że ich kolor był ciepły i bardziej intensywny. Nie mogłam oderwać od nich oczu i zastanawiałam się tylko, czy robić zdjęcia, czy krzyczeć: "CHWILO TRWAJ". Ależ piękny początek dnia.
Podpływaliśmy cichutko, blisko, słychać było tylko trzask migawek i plusk wody. Pamiętajcie żeby na takich wprawach nie zakładać intensywnie kolorowych ciuszków, jak wczoraj zrobił to nasz kolega Emil. Czerwona koszulka to znak, uwaga - niebezpieczeństwo! Uciekaj! Wtedy oczywiście ze zdjęć nici ;-) Na szczęście dzisiaj wszyscy byli "stosownie" ubrani, dzięki czemu łowy były bardzo udane. Pamiętam, że w Polsce też brałam udział w ptasich łowach, było to już bardzo, bardzo dawno temu. Nie pamiętam miejsca, ale były pola, las, rozlewiska. Ptaki było bardziej widać niż słychać. Lawinia, co i raz pytała: "widzisz go, jest tam", "gdzie, nic nie widzę", odpowiadałam wtedy i tak, to wyglądało przez całą wyprawę. Jedynie co pamiętam, to bóbr, umykający przed nami, jego udało mi się zobaczyć. Tu, w porównaniu do tamtego miejsca, był PTASI RAJ.
Cieszyła mnie każda chwila tam spędzona, budząca się do życia przyroda, cisza, delikatne kołysanie łodzi. Najbardziej jednak cieszyło mnie to, że ptaki witały nas z otwartymi skrzydłami ;-) i oczywiście to, że mogliśmy podziwiać je w ich naturalnym środowisku.
Po rejsie chwila, tak cenionego przeze mnie, czasu wolnego. Czasem lubię uciec od grupy, by samodzielnie odkrywać nowy ląd. Zwiedzanie Hol-koben (to majańska nazwa miasteczka) zaczęłam od portu. Spacerując nie spotkałam nikogo. Czyżby wszyscy jeszcze spali? Nikt nie gna do pracy? Jak to, przecież nie jest już tak wcześnie. Wszystko było zamknięte, portowe knajpki, sklep - chyba tylko jeden w całym miasteczku. Nie było również ulicznych sprzedawców, którzy wieczorem zapraszali do swoich "food truck'ów", nie było korków, zdenerwowanych kierowców i zmęczonych twarzy, pasażerów metra. Był cudowny spokój.
Miasteczko jest malutkie, ale ma to swój urok. Ludzie zajmują się tam głównie połowem ryb, wydobyciem soli i coraz częściej turystyką (od 2004 roku rezerwat biosfery UNESCO). Mnie jak zawsze zachwyciły kolorowe domy, często bardzo stare, rozsypujące się, ale swymi barwami zmieniającymi szarą rzeczywistość w coś wyjątkowego.
Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy na południe. Najpierw wzdłuż wybrzeża a następnie w głąb półwyspu. Pierwszy przystanek zrobiliśmy w malutkim miasteczku, które nazywało się... hmmm..., chyba jednak nie zdradzę jego nazwy, niech pozostanie takim cichym, spokojnym miasteczkiem. W miejscu tym można podziwiać ruiny kolonialnego kościoła. Z pewnością znikną one niebawem, więc warto tam było zawitać choć na chwilę. Popękane ściany, sypiące się sklepienie i rośliny, które zadomowiły się tam na dobre nie odebrały ducha kościołowi franciszkanów.
To był krótki przystanek, było ich zresztą kilka na trasie. To jest ogromna zaleta podróżowania w małej grupie, nie jesteś zależny od z góry narzuconego planu wyprawy. Gdy tylko zobaczyliśmy coś ciekawego, modyfikowaliśmy trasę.
Dzięki takim rozwiązaniom zobaczyliśmy mucho mas ;-)
Po drodze mijaliśmy małe miejscowości o trudnych do wymówienia nazwach, był Yalsihon, Dzilam de Bravo, Dzilam Gonzalez, Santa Clara, Chicxulub. Każde z tych miejsc to inna historia.
Ruiny w Yalsihon na pierwszy rzut oka wyglądały jak góra porośnięta bujną roślinnością, ale jak zaczęliśmy wdrapywać się na tą niby górę, pojawiły się fragmenty zabudowań. Niestety nie zachowało się zbyt wiele, a pomysłowi mieszkańcy potrafili zagospodarować to co zostało budując np. zagrodę dla bliżej nie określonych zwierzątek (nikt jej nie zamieszkiwał w chwili, gdy robiłam zdjęcia wiec trudno powiedzieć co też mogło to być).
Dzilam Gonzalez miałam okazję podziwiać już podczas poprzedniej wyprawy. Tym razem jednak udało nam się wdrapać na pozostałości po piramidach usytuowanych w niewielkiej odległości od centrum miasteczka. Podobno można znaleźć tu fragmenty ceramiki. Tylko pamiętajcie, nigdy nie wolno nic z takich miejsc zabierać - obejrzeć i zostawić takie są zasady. Chyba, że jest to coś co ewidentnie nie pasuje do reszty. Moje pierwsze znaleziska to fragment ceramiki w postaci zakrętki z butelki po Coca Coli ;-) oraz fragment kości, zapewne z czyjegoś obiadu ;-)
Wydaje się, że świat zapomniał o górujących niegdyś nad selwą piramidach. Wprawdzie zostały one otoczone niewielkim murkiem, ale widać, że miejsce to było splądrowane i nie zostało tam wiele. Teraz same badania utrudnia pewnie fakt, że ruiny znajdują się w samym środku kolonialnego miasta, a raczej miasteczka, gdzie w centrum położony jest kościół, nieopodal znajduje się ratusz a na małym zocalo spotykają się mieszkańcy, których przodkami było plemię Ah Kin Chel.
Jadąc dalej na północ podążamy ku Dzilam Bravo. Omijamy centrum, by znaleźć się na samą Zatoką Meksykańską. Jak zawsze nie mamy zbyt dużo czasu ;-) ale wystarczy na krótki spacer wybrzeżem. Dzilam de Bravo to port rybacki, być może to tu Francisco de Montejo y Alvaez (ojciec) zakotwiczył wraz z hiszpańskimi konkwistadorami, by na własne oczy przekonać się, czy ziemie do których dopłynęli to bajecznie bogata kraina, której zdobycie zapewni mu sławę i przychylność króla. Teraz to miejsce emanowało spokojem i było cudowną przerwą w długiej podróży.
Następny przystanek - Santa Clara. To miejsce pamiętam bardzo dobrze z poprzedniej wyprawy. Opuszczona hacjenda, na którą przez przypadek trafiliśmy... a może wcale nie przez przypadek, stoi samotnie przy drodze, którą z rzadka przejeżdża jakieś auto. Pamiętam, że za pierwszym razem, na oświetlonych słońcem ruinach wylegiwała się iguana - strażnik hacjendy. Bojaźliwy strażnik, który uciekł, gdy tylko usłyszał dźwięk migawki. Była piękna, zachwycają mnie za każdym razem, gdy je widzę.
Zawsze intryguje mnie, jak wyglądały te opuszczone miejsca za czasów swojej świetności. Kto tu mieszkał, czy był szczęśliwy? Zapewne na tych włościach, gdzie właśnie staliśmy, władzę dzierżył jakiś sizalowy potentat, któremu wiodło się dobrze do czasu, aż włókna sizalu nie zostały zastąpione przez syntetyczne materiały. Swoją drogą Meksyk jest w światowej czołówce, wraz z Brazylią oraz Tanzanią, jeśli chodzi o produkcję sizalu. Włókna te są bardzo wytrzymałe dlatego służyły do produkcji sznurów i lin. I choć pewnie nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, to niemal w każdym domu znajduje się coś, co z sizalu jest wykonane. Może to być materac, wykładzina albo... drapak dla kota. Materiał ten pozyskuje się z agawy sizalowej. Ścina się długie liście tej rośliny a następnie, najczęściej ręcznie, wybija się z niej miąższ do momentu aż pozostaną same włókna.
Tym razem zapuszczam się dalej niż ostatnim razem. Przechodzę na drugą stronę ulicy, gdzie dostrzegłam różowe jeziorka. Tak różowe !!! Salinas... miejsca, z których pozyskuje się sól. Nie będę powtarzać tego co zostało już napisane ;-) dlatego odsyłam do bardzo ciekawego artykułu Przemka, w którym to artykule opowiada on między innymi o tym jak wielkie znaczenie miała sól w świecie majów. Dodam tylko, że była cenniejsza niż złoto ;-) Serio, warto przeczytać.
Dalsza droga przebiegała spokojne dopóki nie zadałam pytania: "A pójdziemy do jakiegoś muzeum w Merida?" Merida było kolejnym celem naszej podróży i nawet nie było już do niej tak daleko. Tam miała czekać na nas kolacja i nocleg, ale muzeum nie było w planach :-( nie zdążymy. Przemek postanowił jednak spróbować. Jechaliśmy sprawnie, wyrzucił mnie tuż przy bramie na teren Gran Museo del Mundo Maya, usłyszałam tylko, biegnij kupić bilety. Biegłam mając nadzieję, że jeszcze nas wpuszczą i udało się.
Jestem z tych, którzy bardzo lubią muzea i galerie. Nigdy mi się tam nie nudzi ;-) Mam nadzielę, że Iwona i Emil wybaczą mi kiedyś to pytanie, które odwlekło czas posiłku i wymarzonego przez nich wypoczynku. Pewnie byli zmęczeni i głodni po całym dniu przygód, a ja tu wyskoczyłam z taką propozycją, ale nie żałuję. Odwiedziny w muzeum są dla mnie dopełnieniem wyjazdu, teraz nie tylko mogłam podziwiać piramidy, ale również dowiedzieć się czegoś więcej o ich mieszkańcach. Tego co lubili, na jakich talerzach jedli swoje śniadania, czy też jakie były wtedy modowe trendy. Dla mnie najciekawsza była wystawa dotycząca starożytnych Majów, znalazły się na niej eksponaty z różnych zakątków Jukatanu: kadzielnice, antropomorficzne figurki, ceramika, stele, biżuteria, narzędzia użytkowe, czyli to wszystko czego już nie ma w majańskich ruinach.
Urzekła jadeitowa maska (Oxkintok, póżnoklasyczna), która wyglądała, jak wypracowana mozaika. Blado zielony kamień połyskiwał w świetle sztucznego oświetlenia. Maski były częścią wyposażenia grobowego niektórych władców. Ciekawe, czy był to "portret" właściciela? Taka maska zapewne świadczyła o prestiżu, gdyż robiona była z wyjątkowych materiałów, tj. jadeit, obsydian, muszle i choć nie są to diamenty i złoto, to wtedy właśnie za takie były uważane.
Bardzo lubię również wpatrywać się w kodeksy. Jest w nich cała mądrość ówczesnego świata. Można z nich dowiedzieć się wiele o zwyczajach mieszkańców Mezoameryki, ich rytuałach, obserwacjach nieba, postrzeganiu rzeczywistości. Niestety większość z tych ksiąg została zniszczona przez konkwistadorów. Ocalały tylko cztery: drezdeński, madrycki, paryski i Grolier (nazywany jest obecnie meksykańskim), który obecnie znajduje się w Meksyku. Wielka szkoda :-(
Po uczcie dla duszy pora wreszcie na jakiś posiłek. Wybór padł na La Chaya Maya Restaurante z wspaniałym meksykańskim jedzeniem. Wybrałam Crema de chaya, która ponoć przygotowywana jest według starej, sekretnej receptury (przynajmniej taki opis widnieje w karcie). Próbowałam znaleźć przepis na tą zupę w necie. Udało się, wątpię jednak, by udało się go odtworzyć, bo gdzie ja w Polsce znajdę chaya, nie wiem. Musiałabym ją czymś zastąpić... może szpinak będzie dobry, hmmm... a może lepiej pokrzywa. Poniżej przytaczam przepis w języku hiszpańskim. A dlaczego tak?, pewnie dlatego, żeby nikt nie odgadł tej sekretnej receptury ;-)
Wieczorem spacer, krótki spacer, bo tylko na taki starczyło sił. Dzień był pełen atrakcji: nowych miejsc, zapachów i smaków. Działo się dużo i wszystko chciałam zapamiętać. Wiem, że powinnam jeszcze trochę napisać o samej Merida, zacznę od tego jutro z samego rana, jeszcze przed śniadaniem.
15 hojas chaya
1/2 lata leche evaporada
1 pza cebolla
3 cda mantequilla
5 tazas agua
1 pizca sal y pimienta
ELABORACIÓN PASO A PASO
1. Lavar las hojas de chaya muy bien, de preferencia utilizar un microbicida para desinfectar las hojas.
2. Cocer las hojas de chaya durante 10 minutos.
3. Picar la cebolla en trocitos pequeños.
4. Sacar las hojas y licuarlas junto con la mantequilla, cebolla picada y el agua en la que se cocinó la chaya.
5. Agregar la leche evaporada a la crema de chaya, sin dejar que hierva.
6. Servir la crema de chaya caliente, con pedacitos de pan tostado.
7. Puedes agregarle queso parmesano y un pan tostado a la crema de chaya.
Comments