top of page
Szukaj
  • agastaniak76

YAXCHILAN - ZIELONE KAMIENIE

Zaktualizowano: 17 lis 2023

Tam, gdzie dzisiaj zmierzamy nie docierają autobusy, samochody, czy też wypełnione po brzegi autokary z turystami (i całe szczęście ;-)). Dotrzeć tam można jedynie łodzią i to właśnie będzie nasz dzisiejszy środek transportu. Ale po kolei....

Wstajemy, no zgadnijcie... oczywiście o świcie. Szybko pakujemy bagaże, co nie jest takie proste, kiedy wozi się ze sobą, walizki, tykwy, które są bardzo delikatne, masę książek oraz sprzęt fotograficzny i nurkowy. Co wieczór trzeba wszystko rozpakować, co rano spakować z powrotem. Potem śniadanie, oczywiście każdy z nas ma ochotę na coś innego, a ponieważ jest jeszcze wcześnie to wybór jest żaden z tej prostej przyczyny, że wszystko jest jeszcze zamknięte. No, prawie wszystko. Na szczęście są "piekarnie" - czyli miejsca, gdzie o poranku można kupić tortille - świeżutkie, ciepłe, pachnące kukurydzą, zawinięte w kawałek pergaminu. Uwielbiam! Najpierw jednak trzeba takie miejsce znaleźć. Na szczęście udaje się to dość szybko. Gdy tylko takowa "piekarnia" pojawia się w zasięgu wzroku, Przemek wyrzuca mnie z samochodu ;-) Kolejki nie ma a równiutko poukładane paczuszki czekają na klientów. Kupuję dwie, jedna na później, mimo, że zimne, też będą smakowały wybornie. Zawsze mówię, że lokalne jedzenie jest najlepsze, staram się takie właśnie wybierać. I o dziwo w Mex nigdy nie dopadła mnie klątwa faraona, co zdarzało się w Afryce. No dobrze, ale wracając do tematu jedzenia... najbardziej w nich cenię to, że jest ono naturalne i zdrowe, pozbawione chemii, konserwantów i masy dodatków, które serwują nam współczesne przetwórnie jedzenia. Tu banan dojrzewa na słońcu, a pomidory wiedzą co to ziemia. Brakuje tylko kawy, ale w Meksyku i tak dobrej kawy raczej nie znajdziecie (przynajmniej na Jukatanie). Żeby nie być aż tak surową w ocenie, to jedyna dobra kawa jaką piłam w Mex była w Don Caffeto w Tulum. Podobnie zresztą jest w Afryce, tam serwowano nam kawę rozpuszczalną.

Chwilowo opuszczamy Palenque, oczywiście wrócimy tu jeszcze, by zobaczyć to co najważniejsze. Po drodze mijamy pola kukurydzy, ludzi wędrujących poboczem, coś co wygląda jak wesołe miasteczko, które swoje lata świetności ma już za sobą. Widzimy też chłopaka, może 12 latka, który wyprowadza na spacer konia ;-)

Podążamy cały czas na południe, pod prąd rzeki Usumacinta. Jesteśmy na wyciągnięcie ręki z granicą Gwatemali, która jest dokładnie po drugiej stronie rzeki. Za sobą zostawiliśmy Campeche, by przywitać nowy stan Chiapas. Stan o burzliwej historii, gdzie od czasów konkwisty ludność była wykorzystywana, nie liczono się z jej prawami i wierzeniami. Uczyniono z nich niewolników, potem tanią siłę roboczą, zabierano im ich ziemię, niszczono tożsamość. Po dziś dzień jest to najbiedniejszy rejon Meksyku, gdzie wielu ludzi nie potrafi czytać, nie potrafi mówić po hiszpańsku. Jak i u nas, tak i tutaj widać, że ludzie gór są dumni i twardzi, jak pokazuje ich historia, bronią się, a potem walczą. I tak czasy wyzysku poprzecinane były okresami buntów i partyzanckich walk. W 1994 roku powstaje Armia Wyzwolenia Narodowego, od nazwiska bohatera dawnych rebelii Emiliano Zapata, zwana także Zapatystami. Po dziś dzień, z mniejszym lub większym skutkiem, walczą oni, pod sztandarem czerwonej gwiazdy, o prawa rdzennych mieszkańców. A skoro mówimy o walkach, to zdarza się, że giną w nich postronni ludzie, teren w który się zapuszczamy nie jest do końca bezpieczny, nawet a może zwłaszcza dla turystów. Często po drodze mijamy znaki ostrzegające, że wkraczamy na ziemie objęte partyzanckim nadzorem. Właśnie przejeżdżamy obok tablicy z informacją: "Está usted en territorio zapatista en rebeldía. Aquí manda el pueblo y el Gobierno obedece" (Jesteś na terytorium rebeliantów Zapatystów. Tutaj ludzie rozkazują, a rząd jest posłuszny).

Krajobraz zaczyna się zmieniać, na taki, jaki lubię bardziej ;-) wkoło soczysta zieleń, przestrzeń, bujna roślinność. Pojawiają się góry! Niezbyt wysokie, bardziej przypominają nasze Beskidy niż Tatry, ale to właściwie nie ma znaczenia. Chwilami przypomina mi się GSB, czerwony szlak, którym dwukrotnie wędrowałam z Lawinią. W poprzedniej podróży nie zapuszczaliśmy się aż tak daleko. Wtedy płaski Jukatan towarzyszył nam przez cały czas. Teraz poznaję zupełnie inny Meksyk i z zachwytem stwierdzam, że jest on bliższy mojej naturze. Cieszy mnie to i już teraz wiem, że będzie to miejsce, o którego będę chciała wrócić.

Jest jeszcze wcześnie, kiedy docieramy do brzegu rzeki Usumacinta. Stanowisko archeologiczne do którego zmierzamy położone jest w zakolu rzeki, a dokładnie na skraju omegi, bo tak z lotu ptaka wygląda to ukryte przed światem miejsce. Swoją drogą takie położenie zapewniało spokój mieszkańcom, bo nie było łatwo dostać się wrogom na ich ziemie, a z drugiej strony pewnie mogli liczyć na drogocenne w tamtych czasach towary, które do nich przypływały. I P.S. do tego akapitu, mój recenzent (swoją drogą dobrze jest mieć takiego recenzenta ;-)) przypomniał mi, że mieszkańcy nigdy nie wiedli tam spokojnego życia, gdyż wraz z nurtem rzeki przypływały do nich wrogie armie Piedras Negras. Tak, zanim spotkałam Przemka byłam przekonana, że Majowie to spokojny, rolniczy lud, który uprawiał kukurydzę i cieszył się sielankowym życiem. Otóż nic bardziej mylnego, zresztą trudno się dziwić, ludzie na całym świecie byli i są tacy sami. Żądni władzy, bogactw, niszczycielscy i egoistyczni. Rety, chyba nie mam zbyt dobrego zdania o swoim gatunku.

Droga przywiodła nas do mikro przystani, gdzie wita nas cisza i delikatny powiew wiatru. Fale uderzają o burtę kolorowych łódek. Nie musimy długo czekać, zjawia się flisak, który ma przetransportować nas na miejsce. Mówi, że jak już wysiądziemy na brzegu, to daje nam czterdzieści minut na zwiedzenie stanowiska. Patrzymy się na siebie niedowierzając, serio, czterdzieści minut, dlaczego tylko tyle!!! to za mało, stanowczo. Udaje nam się wytargować dwie godziny, a i tak każde z nas wie, że w tym czasie się nie zmieścimy. Tylko wtedy będziemy musieli zostać tutaj na noc. W sumie nie byłaby to jakaś straszna rzecz, wręcz przeciwnie, z pewnością byłoby ciekawie przywitać kolejny dzień na szczycie jakiejś piramidy.

Ponieważ rzeka, jak wstęgą oplata to stanowisko płyniemy długo, ale jest to akurat powód do radości. Pogoda jest cudna, fale delikatnie kołyszą łódką, rękę zanurzam w chłodnej wodzi i patrzę, jak przecina fale, spokój, cisza... o rety! na drugim brzegu jest olbrzymi krokodyl. Jak na komendę wyciągamy aparaty, zmieniamy obiektywy i strzelamy serią w bezbronne zwierzątko. Jest piękny i podobnie jak my korzysta z idealnej pogody, a może czeka na jakieś śniadanie, o! oby tylko nie miał nas na myśli. Nasza łódź podpływa bliżej niego, nawet nie drgnął i całe szczęście, bo chyba musiałabym zacząć się bać. Mamy jeszcze chwilę na idealne ujęcie po czym rzeka znosi nas dalej, gdzie czeka kolejny gad. Wygląda jak posąg, ma ogromne, białe i lśniące zębiska oraz dłuuuugi ogon. Trochę wygląda jakby się uśmiechał ;-) wiem jednak, że zaatakowałby bez wahania, gdyby poczuł taką chęć. Odpływamy powoli, a w mojej głowie powtarza się, tak dobrze znane pytanie: był to moreleta, czy amerykański?

Dobiliśmy do brzegu. Panowie podają nam rękę i pomagają wysiąść z łodzi, oczywiście najpierw musiałyśmy im przypomnieć, że tak właśnie należy. Stajemy u stop stromych schodów, zadzieram głowę do góry, hmmm... wysoko, ale jeszcze tylko chwila wspinaczki i będziemy u celu. W oddali słychać wyjce i skrzeczące ptaki. Prócz nas nie ma nikogo, nie trzeba stać w kolejce, nikt nie krzyczy, nie narzeka. Przed nami labirynt. Przemykam szybko, nie zaglądam do środka, pomijam tu powód, ale może to i lepiej, nie natknę się na nietoperze i gigantyczne pająki, na których widok pewnie wybiegłabym stamtąd krzycząc ;-) Zamiast tego staję na małym wzniesieniu, by podziwiać Gran Plaza. Soczysta zieleń aż bije po oczach, ceiby kładą długie cienie. Są ogromne, swoimi konarami mogą dać schronienie niejednej osobie. Jedno drzewo otula "ramionami" całą naszą grupę. Zapisuję ten obraz w głowie, by móc do niego wracać ;-)

Wyjce - przystaję, by posłuchać o czym tak zawodzą. Wiem, że znaczą tak swoje terytorium, ostrzegają intruzów, nie zbliżaj się, to ja tutaj rządzę. To mój dom i moje samice. Pamiętam, jak słyszałam je po raz pierwszy. Było to podczas poprzedniej wyprawy. Przestraszyłam się, serio... ich ryk jest głęboki, donośny i brzmi bardzo groźnie. Jeśli jeden z drugim zaczną się przekrzykiwać, skakać z gałęzi na gałąź, a czasami nawet awanturować, to mamy prawdziwe widowisko. Aż cała selwa się trzęsie.

Odłączam się od grupy, często mi się to zdarza. Lubię samotne odkrywanie nowych miejsc, niestety przez to umyka mi masa ważnych informacji, bo, gdy ja znikam, Przemek zaczyna opowiadać o Yaxchilan. Nie żeby specjalnie właśnie wtedy... moja strata.

Wszystko zaczęło się tak dawno temu, że świat zaczął zapominać już o tym miejscu. A było to tak, za kilkoma górami i dzikimi lasami żył Yopaat Bahlam I, który założył dynastię Yaxchilan. Czasy to były niespokojne, a sąsiedzi nie byli przyjaźnie usposobieni. Nie raz Piedras Negras pokazało mu kto rządzi nad rzeką Usumacinta. Czas płynął nieubłaganie, że pewnego razu w jednym z domostw na świat przyszedł Itzamnaaj Bahlam III. Wiemy o nim, że był władcą ambitnym i walecznym dzięki czemu powierzone mu miasto rozkwitło i stało się miejscem znaczącym na wyżynach. Za żonę pojął Ix K'abal Xook, arystokratkę, ale nie żyło im się chyba szczęśliwie, bowiem syna urodziła mu inna księżniczka z odległego Calakmul - Ix Uh Chan, który to po jego śmierci zasiadł na tronie. Yaxuun Bahlam IV, bo o nim tu mowa, po ojcu odziedziczył wojowniczy charakter. Brał w niewolę jeńców, uwieczniał to na stelach, żeby przez pokolenia szanowano go i podziwiano. Nigdy nie zapomniał o swojej rodzinie - to głównie im dedykował nadproża z których, możemy się wiele dowiedzieć. Władca być może chorował, albo został ranny przekazał bowiem władzę nieletniemu synowi, ustanawiając jego opiekunem brata żony. Gdy Itzamnaaj Bahlam IV dorósł i mógł samodzielnie władać, kontynuował politykę dziadka i ojca. A potem miasto upadło, a stele przestały opowiadać historie.

Specjalnie przywołuję tu te wszystkie imiona, pewnie zostaną one pominięte podczas czytania, mogę się nawet o to założyć ;-) to tak jak z opisami przyrody w "Chłopach", przez wiele osób uważane za nudne i nie warte uwagi. Po co to robię? - chce choć na chwilę przypomnieć ich światu. Dlaczego? Ponieważ przed wiekami to właśnie oni tu rządzili, oni stąpali po tej ziemi i oni wychowywali tu swoje dzieci. Pokolenia, które dały początek nowym pokoleniom, aż do tych panujących tu dzisiaj. Tylko, że teraz właściwie trudno mówić tu o panowaniu...

To tylko mała część opowieści, gdyby ktoś chcial dowiedzieć się więcej odsyłam do bloga dr. Bogusławy Tuszyńskiej - to niewyczerpane źródło wiedzy.

Zwiedzanie zaczęliśmy od Gran Plaza. Powoli spacerowaliśmy pomiędzy budynkami, przysłuchiwaliśmy się opowieściom, zaglądaliśmy w każdy niemal kąt. W pewnym momencie, stojąc na centralnej części tego wielkiego placu, spojrzałam w prawo i zamarłam. Potężne schody wiodły na szczyt, na którym wznosiła się ogromna budowla z wieńczącym ją grzebieniem. Widok był wyjątkowy. Wdrapałam się na samą górę, chwilę mi to zajęło, i jak podpowiedziała mi mapa, znalazłam się na Akropolu Centralnym. To miejsce zrobiło na mnie ogromne wrażenie, wiele mówiło o potędze ludzi, którzy tu mieszkali. Z wysoka świat wyglądał jeszcze ciekawiej. Z tej perspektywy wszystko wydawało się takie małe. Z tej ekscytacji zapomniałam, że nasz przewodnik opowiada tam w dole historię tego miejsca, a ja jak zwykle go nie słucham.... Szybko zbiegłam po tych gigantycznych schodach, ale chyba i tak to co najważniejsze mnie ominęło.

W dalszą trasę udaliśmy się już wspólnie. Naszym celem był Akropol Południowy, który jest usytuowany na wzgórzu i na którym znajdują się trzy dobrze zachowane budynki. Przysiedliśmy tam na chwilę ciesząc się miejscem, pogodą, tym, że tu jesteśmy (przynajmniej ja tak miałam). Musieliśmy też chwilę odetchnąć, bo choć wzgórze było niewielkie, to w tym klimacie nawet mała górka jest wyzwaniem ;-)

Zmęczeni palącym słońcem i dużą wilgotnością powietrza, zaczynają nam przychodzić do głowy różne głupie myśli. Do dziś mogę się tylko domyślać, co robił Emil leżąc na schodach piramidy oraz dlaczego Iwona chciała pobujać się na lianie. Swoją drogą, to mogłoby być bardzo ciekawe przeżycie ;-)

Ostatnia część stanowiska była robiona w dużym pośpiechu. Tak jak wiedzieliśmy to od początku, czas minął zbyt szybko, było go zwyczajnie za mało, by delektować się tym miejscem. Przemek pobiegł szukać naszego "żeglarza", który już pewnie z niecierpliwością spoglądał na zegarek.

Mamy do przebycia powrotną drogę rzeką i bardzo dobrze bowiem będzie nam dane trochę ochłonąć. Cieszymy się, że już niebawem znajdziemy się w hotelu, to dodaje nam sił. Tylko my wiemy, jak bardzo się mylimy. Po pierwsze, czekają nas liczne przygody, a po drugie mamy spontaniczną niespodziankę.

Dobijamy do brzegu wcześniej niż się spodziewaliśmy... o nie, mam nadzieję, że nie będziemy musieli iść piechotą? Czeka na nas jednak przewodnik, który prowadzi nas do miejsca, gdzie w ogromnych wolierach dokazują czerwone ary - GUACAMAYA. Są takie piękne!!! Gadają między sobą, przyglądają się nam i krzyczą, gdy któreś z nas się poruszy. Dowiadujemy się, że jest to gatunek zagrożony wyginięciem, a ludzie, którzy tu się znajdują pracują nad tym by ponownie można było wypuścić je na wolność. Ośrodek przygotowawczy, bo tak to miejsce nazywa się fachowo, odbiera z niewoli guacamaya, zapewnia im odpowiednie warunki, by ponownie nauczyły się latać, zatracają one bowiem tą umiejętność "za kratkami". Ich praca chroni je przed drapieżnikami dla których stają się łatwym łupem, gdyż nie mogą poderwać się do lotu.

W drodze powrotnej "polujemy" na jakiś posiłek. Jak już mówiłam, czasem nie jest to takie proste. W miejsca, takie jak to, nie zapuszczają się turyści, nie ma więc barów i restauracji za każdym rogiem. Mamy jeszcze jakeś banany w samochodzie, ale cały dzień nie dane nam było nic innego. Na drogach pusto, mało tego, drogi stają się coraz węższe i coraz gorszej jakości. Mam nadzieję, że Przemek zna drogę. Okazuje się, że teoretycznie tak, ale jakoś trudno mi w to uwierzyć widząc mijane po drodze to samo miejsce po raz kolejny ;-) Dobrze, byle tylko trafić... i trafiamy w końcu na miejscowy "posterunek" policji. To bardzo ciekawe miejsce, dwa nadgryzione zębem czasu samochody, ledwo stojący budynek pokryty blachą i obok chatynka pokryta strzechą. Ciekawe, czy tutejsi policjanci narzekają na warunki pracy.

Obok przejeżdża stary samochód. Na pace są dzieciaki, które sprzedają gotowaną kukurydzę. Jesteśmy uratowani!!! Wyskakujemy z samochodu - pora na obiad, a może to dopiero śniadanie? Nie powiem, uwielbiam kukurydzę, a ta smakowała wybornie :-) była naturalnie słodka, chrupiąca Zażyczyliśmy sobie kukurydzę "ze wszystkim", czyli z masłem i keczupem. Nie dołączyła do nas tylko Iwona, która zdecydowanie woli mięsne dania. Na ciężarówce sporo było starych mebli: stół, krzesło, kufer, który być może robił za szafę. Zastanawiałam się, czy to towary na sprzedaż, czy też może cały dobytek tych ludzi. Zza jednego z mebli wyglądała mała, umorusana dziewczynka. Jej duże oczy utkwiły mi w pamięci.

Niektórzy bardziej, a niektórzy mniej szczęśliwi wracamy do auta. Zaczynamy błądzić po selwie Lakandonów - Selva Lacandona w poszukiwaniu miejsca naszego noclegu. Będzie to nasza baza wypadowa przez kilka następnych dni. Zajmuje nam to sporo czasu, nie ma kogo zapytać o drogę. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli spać w samochodzie ;-) Po drodze szukamy jeszcze jakiegoś sklepu, bo przecież potrzeby jest lód na wieczór. Mam wrażenie, że przed chwilą już tu byliśmy...

W końcu dojeżdżamy do miejsca, gdzie nie ma już nic... i jest to najpiękniejsze miejsce na Ziemi.

Selwa, kilka chatek i nic więcej. Jutro opowiem co to za miejsce, oczywiście nie podam adresu i nie zdradzę szczegółów z czysto egoistycznych powodów ;-) Tymczasem wysiadając z samochodu, zauważyłam drzewo, a pod nim całe mnóstwo pomarańczowych owoców. Podchodzę bliżej... karambola, "na żywo" widzę ją po raz pierwszy, a zaraz będę mogła ją spróbować. Wyciągam nóż, kroję owoc na małe kawałki, które teraz przypominają gwiazdki, kosztuję. Hmm... nie będzie to mój ulubiony owoc. Jest lekko cierpki, strasznie kwaśny z nutką słodyczy. Z pewnością nadaje się do drinków, będzie też pasował do wieczornej tequili, tak zamiast cytryny, które właśnie się skończyły.

I jeszcze tylko ciekawostka, ten kokonik na zdjęciu poniżej, to gniazdo barwnego kacyka, który zamieszkuje tamtejsze rejony. Te trudne do przeoczenia "domy" buduje samica, mogą one mieć nawet metr długości. Jak na małe kacyki to z pewnością ciężka praca, ale za to lokum wygodne, czyż nie? ;-)

Proste, wręcz surowe wnętrze, łazienka i tak właściwie nic więcej do szczęście nie było potrzebne. O dziwo był Internet - szkoda :-( zupełnie do tego miejsca nie pasował. Kolacja była skromna, ale to, że czekał na nas posiłek było bardzo na plus. Najlepiej smakowała esencjonalna herbata z hibiskusa - jamaica, której dostaliśmy cały dzban. W pobliżu nie było żadnego baru, ulicznych sprzedawców, którzy wylegaliby wieczorami na uliczki (w sumie nie było tu turystów więc po co mieliby to robić, nie było też uliczek). Gotowały nam rdzenne mieszkanki tej bajkowej krainy - Lacandonki. Każdego dnia przygotowywały to samo i choć były to dania skromne, to były też zawsze świeże i przygotowane z lokalnych, nie skażonych chemią produktów.

Wieczorem, spotkałam swojego księcia z bajki, nie widać tego na zdjęciu, ale był ogromny, niestety czmychnął nim zdążyłam go pocałować. Przy tej okazji zastanwiam się, czy coś będzie czekało na nas w pokoju, ostatnio były gekony. Strasznie je lubię, mają takie duże oczy i króciutkie łapki, co nie przeszkadza im w tym, żeby szybko uciekać, gdy poczują się zagrożone. Z książki Przemka wiem też, że w takich miejscach gościem w pokoju może być również skorpion, dlatego nigdy nie powinno się biegać w nocy na bosaka do łazienki. Gdy przypomniał mi tę historię, przez jakiś czas wstając w nocy, oświetlałam sobie drogę telefonem, tak na wszelki wypadek...

Dzisiaj na zakończenie namalowany na kawałku drewna obraz, który zrobiłam w pewne jesienne popołudnie. Dlaczego, go dzisiaj tutaj wrzucam - jest to bowiem fragment naproża 15 z Yaxchilan. W rzeczywistości nie było ono takie kolorowe (to tylko moja wyobraźnia), choć odkryto na nim resztki niebieskiego barwnika. Jest to postać przywołanej podczas rytuału samookaleczenia istoty. Ofiarę z własnej krwi składała żona Yaxuun Bahlam'a - był to wtedy wymagany rytuał wśród elity. Widać, że jest to wąż z paszczy którego wyłania się ktoś, którego imienia nie znamy. Ciekawi mnie tylko to, że rytualnym "torturom" poddawali się władcy, ich rodziny, elita.... Wyglądało to mniej więcej tak: władca nakłuwał penisa, władczyni rozrywała sobie język (rety!). Krew zbierano, by następnie nasączyć nią papier, palono, co miało sprowadzić deszcz. Z czasem tego deszczu było coraz mniej, wtedy to lud zaczął odwracać się od swoich władców. I na cóż zdały się ofiary?


Aqua de Jamaica


Inaczej mówiąc, orzeźwiająca herbatka z hibiskusa, czasem przygotowywana w wersji dla dorosłych z tequilą.

Potrzebujemy dużą garść suszonych kwiatów hibiskusa, którą wrzucamy na wrzącą wodę (około 1 litra). Gotujemy kwiaty przez 10 minut, studzimy, odcedzamy na sitku (pamiętając przy tym, żeby pod sitkiem umieścić jakieś naczynie, a nie robić to bezpośrednio nad zlewem, jak uczynił to kiedyś mój Dad). Dodajemy łyżkę cukru bądź miodu, mieszamy, podajemy z lodem lub w wersji dla dorosłych z tequilą.


Na zdjęciach poniżej śniadanie wegetariańskie z jajecznicą i czarną fasolką oraz jeszcze bardziej wegetariańska wersja z chayote, które chyba można powiedzieć, że w smaku przypomina naszą kalarepę.

I oczywiście wersja dla dorosłych ;-)










18 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

EL TIGRE

bottom of page