Wstałam przed wschodem Słońca i niemal od razu wybiegłam przed dom. Mimo tak wczesnej pory było gorąco. Cudownie, wreszcie właściwa temperatura! W nowym miejscu lubię się chwilę powłóczyć, pooddychać, poczuć nowe zapachy, posłuchać ptaków. Te tutaj..., trudno to nazwać śpiewem, przypominało to raczej wrzaski. Jakby każdy z tych ptaków chciał zaznaczyć swoją obecność.
Tuż naprzeciwko było ładnie oświetlone i zadbane boisko. To co zwróciło moją uwagę, to kolorowe graffiti na jednym z murów. Bardzo lubię te malowidła, które w Meksyku można znaleźć na każdym niemal kroku. Cieszę się, że znowu tu jestem, pomyślałam i mam nadzieję, że jestem tu nie ostatni raz.
:-)
Kiedy wróciłam domownicy już nie spali. Szybka kawa i jest szansa na pierwszy wschód Słońca. To już chyba staje się tradycją, że podczas wspólnych wyjazdów spieszymy się na wschody i zachody wszędzie, gdzie jest taka możliwość.
Parque Nacional Tulum, to tutaj witaliśmy nowy dzień. Widoczność nie była zbyt dobra ale spacer po plaży był bardzo przyjemny.
Nie sądziłam, że tego poranka spotka mnie jeszcze jedna niespodzianka. Śniadanie w DON CAFETO. To miejsce zasługuje na to żeby tu wracać. Jedzenie jest wyśmienite. Mają tu również dobrą kawę co w tej części Meksyku wcale nie jest takie proste. Przed wejściem przywitała nas kolejka, ale zabiegana obsługa znalazła dla nas dość szybko stolik. Czasem przygrywa tu muzyka na żywo ale o tak wczesnej porze widać tylko zaspanych jeszcze turystów. Wybieramy Desayuno Maya - omelet de chaya con queso ale na początek, jak zawsze, pojawiają się przystawki. W Don Cafeto są to nachos, salsa (pico de gallo) oraz marynowane warzywa (escabeche - marchewka, cebula ostra papryczka jalapeno, czosnek), które widziałam tylko tutaj. Swoją drogą dobrze byłoby znaleźć przepis na te marynaty ;-)
Tulum to miejsce, gdzie jest sporo turystów. Tam, gdzie turyści są knajpy, sklepy, bank i kantor, gdzie można wymienić gotówkę przed dalszą drogą. W miejsca, w które się zapuszczamy, nie zawsze będzie to takie oczywiste. Mając to na uwadze, odwiedzamy pewien wyjątkowy sklep, który rozpoznaję już z daleka :-) Obiecałam, że nie zdradzę, gdzie się mieści i dlaczego jest wyjątkowy ale kilka zdjęć chyba mogę wstawić ;-)
Bogactwo warzyw i owoców zachwyca. Jest żółte mango, papaja, papryki, których nazw nigdy wcześniej nie widziałam. Pomarańcze, nie są tak równe i jednakowe jak w naszych sklepach ale są ich różne rodzaje! Pomarańczowe, czerwone, zielone i mogę się założyć, że każdy owoc jest soczysty i słodki (choć ponoć jest jeden gatunek zielonych pomarańczy, który wcale słodki nie jest). Obok nich leżą limonki, których zapach roznosi się po całym sklepie. Dalej kabaczki i patisony. Wszystko to nieustannie mnie tu zachwyca. Jadąc drogą, może i nie trafimy na bar, czy przydrożną knajpkę, ale zazwyczaj możemy liczyć na tubylców sprzedających świeże owoce, czy wyciskany z nich sok. Mój ulubiony ananasowy i kokosowy, nie ma sobie równych. A w gorące dni (czyli zawsze) są doskonałą ochłodą i szybko gaszą pragnienie. W kokosowym zatopione są kawałki kokosa, można też dostać, taki oto jak na zdjęciu, przysmak.
W naszych europejskich sklepach trudno znaleźć takie plony ziemi, pewnie dlatego, że nie byłyby one zgodne z normami. U nas musi być jednakowo, ze sporą ilością chemii a do tego kwaśno, bo często bez ziemi i bez odpowiedniej dawki słońca.
Pośpiesznie ruszamy w dalszą drogę. Ten pośpiech będzie nam towarzyszył każdego dnia, jest przecież tyle miejsc do odkrycia, a tak mało czasu na wszystko.
Dom czepiaka i pumy Otoch Ma'ax Yetel Kooh, to nasz pierwszy przystanek tego dnia. Jest to dla mnie miejsce szczególne, wiąże się bowiem z dobrymi wspomnieniami sprzed niespełna roku. Rzęsisty deszcz, jaskinia, kąpiel w przemoczonych ubraniach w lagunie, śmiechy majańskich dzieciaków i duże, ciepłe krople deszczu które spadały na twarz wysuniętą ponad taflę wody. Ten obraz chcę na zawsze pozostawić w pamięci. Tym razem zabrakło spontaniczności ale też inny był cel naszych odwiedzin. Polowanie na czepiaki, oczywiście mam na myśli łowy fotograficzne. Nie byliśmy pewni, czy je dzisiaj spotkamy, ale ponieważ ostatnim razem to się udało, pełni nadziei ruszyliśmy w drogę przez selwę. I rzeczywiście, już po chwili, usłyszeliśmy szelest liści, a w koronach drzew pojawiły się zwinne małpy. Były też maleństwa, które naśladowały swoje mamy i z gracją przeskakiwały z jednego drzewa na kolejne, pomagając sobie przy tym ogonem. Cicho skradaliśmy się pod drzewami, by zrobić jak najlepsze zdjęcia. Nie jest to jednak łatwe zadanie. Odległość jest duża, duży jest też kontrast, a modele płochliwi. Cierpliwość jednak zostaje wynagrodzona.
Obszar chroniony jakim jest Punta Laguna, jest schronieniem dla wielu gatunków zwierząt, które zagrożone są wyginięciem. Podobno można tu spotkać ocelota nadrzewnego (margaja), mrówkojada pręgowanego, czy też sępa królewskiego. Nam niestety się to nie udało ale obserwowanie młodych czepiaków to było niesamowite przeżycie.
Fauna i flora tego miejsca została uwieczniona na kolorowych rękodziełach, koszulkach, torebkach, biżuterii. Są niezwykle jaskrawe i przyciągają wzrok już z daleka, a co najważniejsze, wszystkie są wytworem rąk majańskich kobiet zamieszkujących tamte rejony. Jest to idealna pamiątka (nie w stylu made in China), którą warto zabrać ze sobą do domu.
Wielu turystów przyjeżdża tu jeszcze z innego powodu, a jest nim Cenote Las Calaveras (czaszki). Stojąc nad krawędzią cenoty widziałam prymitywną drabinę, która schodziła do świata podziemi. Ciemność, która biła z tamtego do tego miejsca, nie zachęcała, by zejść. Mimo to wielu ludzi czekało w kolejce, sprawdzić, co kryją te ciemności. Podobno kilkanaście metrów niżej jest oświetlona jaskinia w której można natknąć się na ludzkie czaszki. Podobno, ja nie chciałam tego sprawdzać. Badania prowadzone przez archeolog Carmen Rojas Sandoval wykazały, że w zalanej wodą jaskini znajdują się 122 szkielety. Nie wiadomo, czy zdeponowane szczątki to ofiary rytuałów, wojen, czy plag, możemy się tylko tego domyślać, ale ponieważ szczątki są dobrze zachowane, jest szansa, że kiedyś dowiemy się prawdy. Oczywiście jeśli do tej pory miejsce to nie zostanie "zadeptane" przez zwiedzających.
I na koniec, rzecz od której powinnam była zacząć - spotkanie z szamanem, który odprawił ceremonię oczyszczenia przed rozpoczęciem dnia, naśladując tym samym starożytne tradycje Majów.
Stanęliśmy przed ołtarzem, nie było na nim białego obrusa ani złotych kielichów, były za to piękne kwiaty, które go okalały. Szaman zapalił kopal (kadzidło z żywicy), by jego dym zaniósł modlitwy do nieba. Zaczął śpiewać w maaya ta'an pieśń, której niestety słów nie rozumiałam. Na koniec podszedł do każdego z nas i pokropił nas wodą, używając do tego gałązki jakby dopiero co zerwanej z pobliskiego drzewa.
Ciekawe, czy szaman był prawdziwy, wszystko wyglądało bardzo autentycznie a ja dziękowałam w myślach, że tym razem nie została złożona w ofierze żadna kura albo inne niewinne stworzonko.
Żegnałam to miejsce z lekkim niedosytem. Jak będziecie kiedyś w tych okolicach, zaplanujcie tam cały dzień, by móc delektować się błękitną laguną, zapachem selwy dłużej niż tylko kilka godzin.
Czepiaki już były, teraz pora na krokodyle, które mieliśmy nadzieję spotkać w majańskiej osadzie rybackiej jaką jest Rio Lagartos - Rzeka Jaszczurów (z Otoch Max na północ półwyspu Jukatan). Rzeki w Rio Lagartos nie ma, są za to przepiękne rozlewiska zasilane źródłami. W wodach tych żyją dwa gatunki krokodyli: amerykański i moreleta. Ja niestety do dzisiaj nie mam pojęcia jak je odróżnić. Niby wiem, że jeden jest większy, a drugi mniejszy, jeden ciemniejszy, a drugi jaśniejszy ale kompletnie nie potrafię tego zastosować w rzeczywistości ;-). Swoją drogą, pewnie będzie mi to obojętne, jeśli miałabym z którymś z nich stanąć oko w oko.
Jadąc dalej drogą na wschód natkniemy się na Las Coloradas, które przyciąga rzesze turystów. Biura podróży wabią ich prospektami, w których woda jest różowa, jak landrynki. Oczywiście jest to dalekie od rzeczywistości. Wszystko to jednak jest mało istotne, ponieważ miejsca te mają wiele innych zalet o czym mieliśmy się przekonać jeszcze tego samego dnia.
Do Rio Lagartos dotarliśmy późnym popołudniem, ale na tyle wcześnie by móc wybrać się w rejs łodzią. Zanim jeszcze zakwaterowaliśmy się w uroczym hotelu tuż przy przystani, spotkaliśmy przewodnika, z którym umówiliśmy się na rejs.
Płynęliśmy szybko, łódka skakała po falach a ja podziwiałam to co dzieje się wkoło. Po prawej i lewej stronie otaczały nas lasy namorzynowe. Ich korzenie wystawały ponad poziom wody, przypominały tym samym bajkowe stwory kroczące po wodzie. Lasy te występują tam, gdzie ląd styka się z morzem, nie straszna im jest bowiem słona woda. Wiecznie zielone mangrowce, podczas przypływów, potrafią być aż po korony drzew zalane. Odpływy z kolei odsłaniają labirynty ich korzeni. W nich to skrywają się krokodyle, ale tego wieczoru żaden nie zaszczycił nas swoją obecnością.
Ponieważ dzień miał się już ku końcowi, zawróciliśmy w stronę Zatoki Meksykańskiej, żeby popływać przy zachodzie słońca. I tu spotkała nas niespodzianka, która wynagrodziła nam brak krokodyli. Pojawiły się delfiny. Pojawiały się raz z prawej, a raz z lewej strony, a my przez dłuższą chwilę ganialiśmy je na łodzi (można je zobaczyć na moim filmie ale trwa to dosłownie sekundy), by w końcu w milczeniu podziwiać jak Słońce chowa się za horyzontem.
Zmęczeni poszliśmy poszukać czegoś na kolację. Było już późno i ciemno, prawie wszystko było pozamykane. Ale jest to pora, kiedy na ulicy otwierają się lokalne food trucki, a takie uliczne jedzenie jest najlepsze, nie trzeba na nie długo czekać i nie rujnuje budżetu.
Zwykła tortilla z warzywami, salsą, a do tego horchata (przepis na ten napój na końcu posta) doskonale nadają się na kolację. Zaskoczyło mnie, że nasze papierowe talerzyki, szczelnie okrywa folia, a właściwie torebka foliowa a dopiero na niej ląduje danie. Podejrzewam, że o ile u nas papierowe talerzyki są jednorazowe, to tam jednorazowe są torebki, które na nie są zakładane. Upss...
Za nami ustawiła się kolejka, a jak czekaliśmy na nasz posiłek dołączył do nas uśmiechnięty meksykanin z Mexico City, który chciał koniecznie poćwiczyć swój angielski. O Polsce nie wiedział prawie nic. Skojarzył dopiero jak padło nazwisko Lewandowski. Nie wierzył, że nie znamy hiszpańskiego (rzeczywiście bez Hiszpańskiego w Meksyku jest bardzo trudno), że bywa u nas naprawdę zimno. Uwierzył dopiero wtedy jak zobaczył moje zimowe zdjęcia z gór.
HORCHATA
- szklanka ryżu (ryż można zmielić w młynku do kawy),
- 3 szklanki wody,
- 3 szklanki mleka,
- 1 szklanka cukru + cukier wanilinowy,
- pół łyżeczki cynamonu,
- w Hiszpanii dodaje się również zmielone migdały lub orzechy nerkowca (wtedy razem z ryżem zalewamy je wodą).
Zmielony ryż łączymy z wodą o dostawiamy na 3 godziny a później na całą noc do lodówki. Następnie odsączamy wodę od ryżu i dodajemy do niej resztę składników. Intensywnie mieszamy, podajemy z kostkami lodu.
Comments